Pomyślałam sobie dziś, że lato to idealny czas na życiowe przełomy. Jesień (przynajmniej w teorii) potrafi być czasem nieco depresyjna i więcej energii zużywamy na to, żeby ją po prostu przetrwać. Zima to (przynajmniej w teorii) czas na zimowy sen i lekkie zawieszenie. Człowiek potrzebuje się ugrzać, w domu zamknąć na cztery spusty, kocem otulić, herbatą rozgrzać, a nie ogarniać jakieś tam przełomy. Wiosna (przynajmniej w teorii) to czas na wybudzenie, rozgrzewkę, nieśmiały rozkwit. Powolne przeciągnie się i rozglądanie, czy już jest ciepło i czy warto się gdzieś ruszyć. Wychodzi więc na to, że najlepszy czas na życiowe przełomy to lato.
Ba... Gdyby tylko dało się takie przełomy zaplanować...
Jakoś tak się dziwnie składa, że gdy myślę o ostatnich… powiedzmy… 10 latach, to wychodzi mi, że większość moich osobistych przełomów nastąpiła latem właśnie (ewentualnie wiosną – czyli generalnie w temperaturach raczej dodatnich, kiedy nie groziła mi zimowa hibernacja mózgu i w pewnym sensie jestem skłonna sądzić, że między innymi to właśnie pozwoliło mi w miarę sprawnie działać), choć nigdy ich nie planowałam jakoś szczególnie. Żeby nie było – były to przełomy lepsze i gorsze; takie, które zapoczątkowałam sama – nie planując tego nawet i takie, które spadły na mnie przygniatając niemal swym ciężarem. Zwłaszcza w przypadku tych drugich lato spełnia się idealnie. Łatwiej sobie radzić z końcem świata, kiedy wokół wszystko pulsuje kolorami, ludzie są w wakacyjnych nastrojach i jakoś łatwiej o towarzystwo na zarwane noce, pogaduchy do rana i piwo w kawiarnianych ogródkach.
Nie będę tu opisywać wszystkich tych przełomów. Nie ma to sensu. Jeśli znasz mnie już trochę, albo czytujesz od dłuższego czasu, to pewnie coś tam o mnie i przełomach wiesz. A jeśli nie – jeszcze zdążymy się poznać, spokojnie, nie wszystko na raz.
Ale – aby nie być totalnie tajemniczą i teoretyzującą dziunią – skupię się na przełomach dwóch.
4 lata temu. Koniec świata.
Koniec świata (W skrócie – niewierny mąż znika z mego życia z dnia na dzień bez uprzedzenia czy wyjaśnienia. Trochę jak w tych historiach, co to wyszedł po papierosy i nie wrócił… Świetna historia do opowiadania jako anegdotka, strasznie słaba do przeżywania w życiu.) nastąpił w maju, ale maj szczerze mówiąc niezbyt pamiętam. Funkcjonowałam pozornie całkiem normalnie – chodziłam do pracy, spotykałam się z ludźmi, uśmiechałam się, żartowałam, byłam nawet na bardzo fajnej majówce. Na pewno było dużo śmiechu, wina, ludzi.
A w nocy patrzyłam w sufit i wyłam w poduszkę.
A potem był czerwiec i lipiec i sierpień. Szukanie mieszkania, szybka przeprowadzka, urządzanie. Nie było takiej rzeczy, której by się nie dało załatwić, takiej góry, której by się nie dało przesunąć i problemu, którego by się nie dało rozwiązać. Ludziom, którzy mnie wtedy wspierali, będę wdzięczna do końca życia. Bo naprawdę było w czym wspierać.
Oczywiście – nie oszukujmy się – dojście do siebie zajęło mi dużo dużo dłużej. Są takie rany, które leczy się latami. Ale z drugiej strony – można leczyć i jednocześnie żyć. To nie tak, że ojej boli i w związku z tym wszystko inne jest nieważne. Jest ważne! Najważniejsze jest tu i teraz. A przeszłość należy przepracować, przeboleć i zostawić tam, gdzie jej miejsce.
2 lata temu. Kolejny początek nowej mnie.
Co takiego szczególnego wydarzyło się latem 2014? Nic i wszystko jednocześnie. Niby nic, ale na przestrzeni kilku tygodni kilka małych zdarzeń pozornie bez większego znaczenia ulepiło mi się w całość. I ta całość mnie uwierała bardzo… oj bardzo. I przyszedł ten dzień, a pamiętam – była to niedziela i powiedziałam sobie siedząc przy kompie „Anka, nie może tak dalej być. Musisz coś zrobić. Niech to nawet będzie ostatni raz, ale spróbuj. Naprawdę spróbuj się postarać – bez oszukiwania”. I wstałam od tego kompa i zaczęłam realizować – natychmiast, tego samego dnia. I jak postanowiłam, tak zrobiłam. A postanowienie było z kategorii tych trudniejszych do wykonania – postanowiłam bowiem schudnąć.
Pewnie napiszę o tym więcej za jakiś czas, ale tak w skrócie – wytrwałam w swym postanowieniu. Schudłam ponad 30 kilo. W ciągu tych dwóch lat zmieniłam nawyki żywieniowe, 100% ciuchów w szafie, styl i w ogóle nie bójmy się górnolotnych określeń – zmieniłam swoje życie. Czy było trudno? I tak i nie. Czy było warto? Jak cholera! Czy wygląd jest najważniejszy? Nie jest. Ale nie o wygląd tu chodzi, a przynajmniej na pewno nie tylko o wygląd. Chodzi o coś więcej – o podejście do samej siebie, o odwagę, o wytrwałość, o dzielność.
Och… wiem – wielkie słowa. Samochwała w kącie stała, nieprawdaż?
A jaki przełom funduję sobie tego lata?
O co właściwie chodzi w tym przydługim wstępie i czemu nagle postanowiłam się publicznie chwalić, jaka to niby jestem zajebista? Otóż – od prawie 9 lat pod tą domeną prowadziłam bloga twórczego – rękodzieło, scrapbooking, takie tam – wyklejanki z papieru, rozumiesz.
[więcej o mnie tutaj, a tu fanpejdż i insta]
I zamierzam robić to nadal, bo to moje hobby, pasja i odskocznia. Ale – gdzieś po drodze (dokładnie te 4 lata temu) zgubiłam w tym siebie. Poturbowana, zawstydzona i smutna – starałam się schować jak najgłębiej. Najpierw – bo było mi zwyczajnie głupio i wstyd. Potem już z przyzwyczajenia i z jakiejś takiej potrzeby chronienia siebie przed wszystkimi.
Pokazywałam kolejne prace, ale bardzo się starałam nie napisać i nie pokazać nic osobistego. Rozwijałam swoje umiejętności i warsztat, ale odcinałam się grubym murem od czytelników – pisałam jedynie o technicznych zagadnieniach, zachwalałam produkty i firmy, z którymi współpracowałam, ale nie było w tym mnie. Prawdziwej mnie. Żadnej iskry. Nawet jeśli pisałam coś niby osobistego, to było to zaszyfrowane na kilka sposobów i na wszelki wypadek wieloznaczne. Obawiam się, że dziś sama mogłabym mieć problem z rozszyfrowaniem niektórych notek…
Uwierało mnie to już od dłuższego czasu – w zasadzie od dawna dojrzewałam do tego, żeby się bardziej otworzyć… Narastały we mnie tematy, o których chciałabym pogadać. Ale musisz wiedzieć o mnie coś jeszcze – ja się zwykle bardzo długo zbieram. Zastanawiam się, analizuję, nie mam czasu, pomyślę o tym jutro albo może lepiej za miesiąc. „Ja tak nie umiem; boję się; to trzeba dopracować; z czym do ludzi”.
I tak się zbierałam. Bo rozumiesz – przecież ja wiem doskonale – trzeba nowe logo, nowy szablon, nowy dizajn. Trzeba przemyśleć strategię. I w zasadzie czego ja chcę, o co mi chodzi, dla kogo chcę pisać? Nie można przecież się tak ot po prostu rzucać na głęboką wodę…
A w nosie!
Mam dość czekania! Nigdy przecież nie będę tak gotowa, jakbym być chciała.
O czym chcę gadać? O życiu, o dziewczynach, o przełomach, o wytrwałości, o tym co ważne i o tym, co mnie wzrusza. O sobie, ale tym samym pewnie też trochę o Tobie. Uważam (nieskromnie), że mam Ci do powiedzenia całkiem sporo. A tak się składa, że cholernie ważne jest dla mnie, żeby dzielić się z innymi tym, co myślę, czuję, wiem. A coś tam chyba jednak wiem – o życiu na przykład. Bo przecież po drodze było tyle okazji, żeby się poddać, załamać, żeby nic już nie zmieniać. Zmiany są trudne i często wymagają wysiłku. A ja naprawdę jestem cholernie strasznym leniem.
Ale też znam swój potencjał. Czasem potrzebuję tylko zapalnika…. A u mnie wszystko skupia się na emocjach, wiesz? Dlatego dziś ruszam z nową odsłoną bloga. Bez nowego loga, bez strategii, z niedopracowanym szablonem. I wierzę, że kompletnie nie ma to znaczenia. Bo widzisz – w tym roku postawiłam na pewność siebie i staram się wszystko robić inaczej niż kiedyś i zdecydowanie mniej się bać. A czemu akurat dziś? Bo jest lato i choć pogoda wyjątkowo nas jakoś nie rozpieszcza – kupiłam wczoraj kostium kąpielowy. Czasem mały skrawek materiału może uruchomić lawinę. Jak widać.
Zatem – cześć. Jestem Anka. Czyli anai. Nadal będę tu pokazywać swoje rękodzielnicze prace. Pewnie w najbliższych tygodniach dopracuję bloga, stworzę jakieś portfolio, usystematyzuję całość. Ale póki co mogę obiecać Ci jedno – zamierzam tu pisać dużo i szczerze. O różnych ważnych sprawach. Taki właśnie funduję sobie przełom. Zostajesz?