Świetnie – brawo! Dobry nowy początek zaowocował świetną reakcją, wieloma emocjonalnymi wiadomościami (nawet ze stron zupełnie zaskakujących i niespodziewanych) oraz wspaniałym poczuciem, że oto wkraczam na dobrą drogę. Dzięki!
A potem w mój świat wkroczył Remont...
W zasadzie to tak tylko troszkę chciałam pomóc, jak to ja. Wiadomo. Dobra ze mnie dziewczyna, angażuję się, znam się na wielu rzeczach, a nawet gdy na czymś się akurat nie znam, to przecież szybko się douczę. Serio – zwykle tak to u mnie działa.
Może kolor farby mogłabym wybrać, a może wymyślić nowe oświetlenie, może ugotować coś ciepłego, skoro kuchnia nieczynna.
A później… A później to już poszło po całości. Bo jak to tak – patrzeć tylko jak inni pracują?! W końcu na pewnych sprawach się znam. Umiem malować i pędzlem i wałkiem, taśma malarska nie jest mi obca. Okazało się, że umiem też wymyślić w jaki sposób odtworzyć gipsową teksturę, szalenie się ekscytuję cekolowaniem (Tak wiem! Mądrzejsi koledzy już mi wytłumaczyli, że nie ma czegoś takiego jak „cekolowanie”) i w ogóle – remont to trochę jakby mój żywioł. Takie zabawy plastyczne w większym formacie skutkujące świeżą i czystą powierzchnią mieszkalną – szalenie ekscytujące!
Nie straszny mi pył i brud i skóra w białe kropki z farby. Wczoraj cekolowałam (!) pół ściany i rozmyślałam sobie w trakcie jakie to szczęście, że kilka lat temu miałam chwilową i czysto teoretyczną fazę na dekorowanie tortów. Obejrzałam wtedy zylion filmów na ten temat i dzięki temu dziś ze wspaniałą wprawą mogę rozprowadzać gładź szpachlową na ścianie – niewiele się to przecież różni od kremu na torcie, prawda? Tylko gabaryty inne.
A ile człowiek wiedzy zdobyć może przy okazji takiego remontu – na przykład, że „pomarańczowy z Lidla” doczyści wszystko; albo że manicure wcale nie jest tak istotny; albo że do umiarkowanie satysfakcjonującego naładowania baterii życiowych wystarcza mi mniej więcej 5 godzin snu na dobę, a nie 8 – jak sądziłam do tej pory; że social media i internet świetnie sobie radzą beze mnie; że moje cieniusieńkie pędzeleczki do kolorowania kwiatków są idealne do malarskich poprawek; że kawa lepiej smakuje, gdy zrobi ją Ktoś; i że naleśniki można jeść na śniadanie. A przede wszystkim – że bardzo niewiele potrzeba mi do szczęścia – w sensie materialnym, w sensie wygody czy komfortu. Najważniejsza jest jakość. I towarzystwo.
No.
I tak już trzeci tydzień remontujemy, bo trochę komplikacji po drodze, bo z doskoku, bo dwa kroki w przód, a czasem jeden do tyłu. Ale naprawdę widać już światełko w tunelu. A efekt nowości cieszy mnie tak, że hej. Patrzę na te białe ściany i naprawdę odczuwam dumę.
Jednakże - nie samym remontem człowiek żyje przecież
Mam też przy okazji garść refleksji na temat, który na pewno rozwinę kiedyś jeszcze, bo od dawna chodzi mi po głowie, ale nie mogę się doczekać i chcę Ci podrzucić do przemyślenia już teraz na gorąco, bo bardzo jest u mnie na czasie. Chodzi o nawyki, a w zasadzie chyba o Rytm. Nawyki interesują mnie ogromnie od czasu, gdy zauważyłam, jak ogromny wpływ na mnie mają.
Taki banał… pewnie nie pierwszy raz słyszysz hasło „siła nawyku”?
A wiesz od czego zaczęły się moje duże zmiany w życiu te dwa lata temu?
Od codziennego malowania kresek na oczach. Dzień w dzień.
Dziś już nie maluję kresek codziennie, ale to nie ma znaczenia. Chodzi o wyrobienie nawyku – czegoś, co robisz regularnie, musisz w swoim planie dnia uwzględnić czas poświęcony na to – choćby to miały być głupie 2 minuty. Musisz! I wychodzi Ci to coraz lepiej. A potem się okazuje, że przez te kreski na oczach zaczynasz na siebie trochę inaczej patrzyć, a potem chcesz się trochę inaczej ubierać i czujesz się jakoś inaczej, a potem chcesz nosić inne ubrania w innych rozmiarach, zaczynasz inaczej jeść… i tak dalej.
Wszystko jest procesem i uważam, że wszystkie wielkie zmiany zaczynają się od malutkich drobiazgów.
Dlaczego mówię Ci o tym dzisiaj?
Sprawa wygląda tak – gdzieś tak w połowie maja zaczęłam chodzić na siłownię. Bardzo spontanicznie i bez planowania. Trochę nawet przypadkiem. I nagle się okazało, że się bardzo lubimy – siłownia i ja. Dała mi ona niesamowitego kopa!
Ja! Osoba totalnie kompletnie niesportowa nagle 3 razy w tygodniu, regularnie, bez wyjątków biegałam ćwiczyć i czułam się z tym naprawdę rewelacyjnie.
No właśnie – widzisz ten czas przeszły, prawda?
Okazało się bowiem, że doba ma tylko 24 godziny i jak się chce pracować na etacie, pracować dodatkowo, robić remont i jeszcze mieć czasem jakiś czas na wyjście ze znajomymi, to zawartość czasu w czasie jest bardzo mała. I z czegoś trzeba zrezygnować. Na początku były małe wymówki – „no w końcu przy takim remoncie też się człowiek nagimnastykuje”… Albo że „wolne 2 godziny to za mało, bo przecież trzeba się przebrać, wykąpać, no nie da rady – nie zdążę”. „Dziś nie ma szans, ale może jutro wstanę wcześniej?”…
Wiedziałam, że zaczyna się robić źle, kiedy ze dwa razy wyszłam z domu rano z ciuchami na siłownię, ale jednak po pracy do niej nie dotarłam. I tak przez dwa tygodnie.
Nie zrozum mnie źle – dwa tygodnie to nic strasznego. Siłownia nie zając. Nie ucieknie. Nie ma powodu do paniki.
A jednak – kiedy po dwóch tygodniach przerwy pojawiłam się znów na siłowni (umówmy się – trochę sama to na sobie wymuszając), to nagle okazało się, że wszystko jest trudniejsze, że wymaga większego wysiłku, że się męczę. Że muszę zmniejszyć obciążenia, zmniejszyć ilość powtórzeń. Że jakoś tak wcale nie czuję tej euforii…
Jednym słowem - wypadłam z rytmu
Wiem, że wrócę do niego niedługo, bo się uparłam. I chcę i potrzebuję tego ruchu, bo pamiętam jeszcze całkiem dobrze jak każdy kolejny tydzień przynosił mi satysfakcję i miłe obserwacje, że moje ciało staje się jakieś takie „bardziej”.
Ale naszła mnie refleksja – jak niewiele trzeba, żeby z rytmu wypaść. Wystarczy trochę odpuścić, trochę skupić się na czymś innym i nagle szast prast może się okazać, że coś co było dobre, stawało się całkiem ważne i na czym nam zależało – jakoś tak przestaje istnieć w naszym życiu. I z jednej strony niby wiadomo, że w każdej chwili można do tego wrócić, ale z drugiej może się okazać, że jakoś nam ciągle cholera nie po drodze.
Zabrzmiało patetycznie, wiem...
Chcę Ci tylko powiedzieć – nie odpuszczaj. Jeśli coś lubisz – znajdź na to czas. I pamiętaj, że Regularność / Rytm ma ogromne znaczenie. Dla mnie na siłowni rytm jest najważniejszy. W ogóle nie umiem ćwiczyć bez muzyki. Ale to już temat na inną notkę.
[Akompaniament muzyczny w mojej głowie był tak oczywisty i banalny, że wprost nie dało się go pominąć!]