Życiowe słodkości

sweet

Trochę na przekór sobie postanowiłam, że wrzesień będzie miesiącem bez słodyczy. Zainspirował mnie wrzesień zeszłoroczny, podczas którego ochoczo dołączyłam do identycznego postanowienia mojej (przesłodkiej nawiasem mówiąc) Anity. W praktyce zasady wyglądały tak, że „nie wolno” mi było jeść słodyczy w pojedynkę, ale z kimś na mieście już na przykład tak. Chociażby z grzeczności przecież… Nie wypada nie jeść słodyczy, gdy inni jedzą, prawda? Były też pewne teorie na temat tego, że połowa września, to już taki mały październik, więc można…

Ale do rzeczy...

Generalnie do słodyczy stosunek mam dość luźny. Przez większość swojego dotychczasowego życia uwielbiałam dobre słodycze (co nie znaczy, że wszystkie) i nigdy nie istniało dla mnie pojęcie „za słodki”. To się akurat nieco zmieniło. Jem słodycze oczywiście dużo rzadziej niż kiedyś, ale nadal – jeśli mam na nie ochotę, to staram się z tym jakoś drastycznie nie walczyć. Ale też z drugiej strony staram się nie iść na łatwiznę – mówię sobie na przykład „Spoko. Możesz zjeść tort czekoladowy, jeśli to sprawi Ci przyjemność i naprawdę czujesz, że jest Ci to potrzebne. Ale w takim razie niech to będzie do cholery najlepszy tort czekoladowy, jak uda Ci się znaleźć”. W mniej więcej 3 przypadkach na 5 – okazuje się, że jednak nie chce mi się szukać.
Nieco gorzej wygląda sprawa z lodami. Uwielbiam lody, a w mojej okolicy otworzyły się tego lata co najmniej dwie cudne lodziarnie. Ale – tego września lodów także staram się unikać i na szczęście póki co sztuka ta mi się udaje.

Trafiłam niedawno na fejsbuczku na taki przepis na snickersowe słoiczki i udostępniłam z żartem, że takie zdrowe, prawie nie słodycze przecież i w ogóle. I pobudziło to różne ciekawe dyskusje. Zastanawiam się teraz tak głośno – coś w tym jest, że faktycznie lubimy troszkę oszukiwać siebie „tylko raz to się nie liczy”, „naturalna słodycz to nie cukier”,   „czekolada jest warzywem” itp. Ale z drugiej strony – czy to komuś szkodzi? Moim zdaniem to tylko odrobina kobiecej (i pewnie nie tylko) kokieterii. Koniec końców – tylko i wyłącznie ja odpowiadam przed sobą za swoje decyzje. Czy zjem ten tort czy nie. Czy poczuję się przez to lepiej czy też wręcz przeciwnie.

Moim zdaniem najważniejszy jest zdrowy rozsądek. Nie żebym uważała, że to łatwe. Wręcz przeciwnie – sama jestem osobą, która musi się w wielu kwestiach kontrolować, pilnować i uczyć dobrych nawyków. Uczę się tego, dbam, cieszę z postępów, ale daleka jestem od uważania, że mam zawsze rację i że znam tajny sposób na zbawienie całego świata. Bardzo wierzę w indywidualność jednostki i to, że nie ma jednego dobrego rozwiązania dla wszystkich.

Wracając do deseru

Moim zdaniem taki domowy deser z kaszy i daktyli na pewno jest zdrowszy niż sklepowy baton. I na pewno w październiku go wypróbuję! A jeśli komuś nie pasuje / nie smakuje / nie podoba się – to już na szczęście nie bardzo mój problem. Mnie osobiście niezbyt przeszkadza, że ktoś je frytki na przykład. Choć sama raczej unikam.
Nie mam absolutnie żadnego problemu z bardziej tradycyjnymi deserami, ale faktem jest, że jeśli mogę uniknąć mleka czy mąki, a nadal zjeść „ciastko” – to bardzo się raduję. Mój organizm po prostu czuje się bez nich lepiej. Oraz – naprawdę lubię eksperymenty kulinarne i nadal bawi mnie, że kaszy jaglanej można zrobić prawie wszystko.

Ale – w zasadzie dlaczego piszę słodyczach dziś? Ano dlatego, że na blogu sklepu Studio Forty (producenta stempli, z którym od niedawna współpracuję) zaprezentowałam ostatnio energetyczne mediowe tagi mojej produkcji i trochę wspieram nimi koncepcję, że życie jest słodkie. Bo często jest! Tylko trzeba to chcieć i umieć dostrzec.
Howgh.

Obrazek